Czwartek 23.2.2006 rok. Ranek u Kuczyńskich
Halina wstała dziś o piątej rano, bo zawsze przed podróżą źle śpi i budzi się dużo przed czasem, także wtedy kiedy ma nastawiony budzik. Ja zachowuję się dokładnie tak samo, więc albo to jest normalne dla wszystkich, albo jest to jeszcze jeden dowód, że po ponad czterdziestu latach wspólnego marszu, bo od roku 1963, ten długi czas zrobił z nas „parę sjamską” zrośniętą wieloma wspólnymi sposobami reagowania i myślenia. Czas to cement. Kiedy dochodziła siódma przyniosła mi kawę, od kilkudziesięciu lat zaczynamy dzień od wspólnego picia kawy w łóżku. Robimy ją na zmianę, kto kogo przetrzyma, udając, że jeszcze śpi. Ostatnio ja wygrywam. Kiedy kawa zbliżała się do mojego nocnego stolika zadałem stereotypowe pytanie, czy chrapałem w nocy? Odpowiedź była optymistyczna, chrapałem cichutko, choć łyknąłem przed snem setkę rumu. Zwykle pijam go z herbatą, ale herbata musi być słodka, żeby była dobra z rumem, a ja udaję, że się odchudzam. Przed dziennikiem radiowej Jedynki, jak co rano wysłuchaliśmy opowieści o pogodzie i okolicach Pana Andrzeja Zalewskiego, którego bardzo lubimy, moja żona bardziej, i dowiedzieliśmy się, że zima będzie trwała 40 dni. Potem trochę za bardzo mdło i za bardzo grzecznie gadał Tusk. O wpół do ósmej przełączyliśmy, jak zwykle na TOK – FM. I oczywiście nakarmiliśmy nasz inwentarz, to znaczy kota w domu, a sikorki, bażanta, kosy, drozdy i inną ptaszarnię za oknem. Potem ruszyliśmy do Grand Hotelu, gdzie czekał Fancuz od hodowli bydła mięsnego, chcący sprzedać nam, to znaczy Polsce, a nie Kuczyńskim piękne mięsne krowy na befsztyki. I tak się zaczął dzień na Bernardyńskiej Kuczyńskich.