Śmierci mojego dzieciństwa.
Piszę w przeddzień Dnia Zmarłych i chcę wspomnieć dwie śmierci mojego dzieciństwa, dwa uderzenia kosą Czarnej Pani w moich rówieśników, z którymi do dziś wiąże mnie uczucie powstałe w tym krótkim czasie, kiedy nasze drogi się spotkały.
Róża
Latem 1945 roku wróciliśmy, mama i ja, do naszego kaliskiego domu przy Częstochowskiej, z którego cztery lata wcześniej wysiedlili nas Niemcy. Mama poszła do pracy, a ja do przedszkola sióstr Felicjanek na Rypinku, zamieszkujących w budynkach parafii św. Gotarda. Tam poznałem pierwszą miłość – chyba tak to można by nazwać – no, może sympatię, nie chyba jednak dziecięcą miłość. Miała na imię Róża, Róża Król i w jej twarzy; okrągłej, pełnej, trochę pucłowatej, łagodnej, zapowiadającej się na dobrą, coś z róży było. Może najbardziej te pąkowe, właśnie różowe usta, które pamiętam najlepiej i przypominam tutaj, bo nigdy nie uśmiechnęły się uśmiechem dorosłym. Nigdy też nie dowiedziała się, że była pierwszą na której widok moje dziesięcioletnie serce pukało mocniej. Po przedszkolu poszliśmy do szkoly, do Trzynastki na Kordeckiego. Byliśmy w trzeciej klasie, gdy nagle zachorowała i umarła. Ostatni raz widziałem ją w kościele, w otwartej białej trumnie podczas mszy przed pogrzebem. Nawet w trumnie te pąkowe usta żyły,jakby protestując, że odbiera im się to wszystko do czego zostały stworzone. I już ponad pół wieku przystaję przy jej grobie ilekroć jestem na zagorzyńskim cmentarzu, a od wielu lat ksiądz kanonik Bolesław od św. Gotarda wspomina ją na moją prośbę pierwszego listopada podczas cmentarnej mszy razem z innymi członkami mojej rodziny.
Grzegorz
Na Częstochowskiej była willa, po wojnie jedna z trzech. Należała do dumnej, wyniosłej Pani. Nie potrafiła pohamować szczerości wobec rosyjskich żołnierzy, którzy u niej kwaterowali. Więc na odjezdne ją zabili i wrzucili do studni na podwórzu. Zamieszkał w willi jej brat, a z nim dwóch synów. Młodszy miał na imię Grzegorz. Mój rocznik, starszy o parę miesięcy, blondynek, duże oczy, ciekawe świata, jakby zdziwione, złote ręce, geny artysty, żywy, koleżeński i ciężko chory, śmiertelnie, jak się okazało. Teraz wiem, że umarł na białaczkę, ale wtedy myśleliśmy, że śmierć miał gdzieś w głowie i, że usiłowano ją wyganiać przy pomocy punkcji, po których zostały mu głębokie wgłębienia tuż za uszami. On się nawet nimi chwalił, bo nikt z nas takich nie miał. Nic nie pomogło, na tę chorobę nie było wtedy lekarstwa.
Ale zanim pochowano go w rodzinnym grobowcu na starym, miejskim cmentarzu, Grzegorz był duszą watahy chłopaków z Ulicy, „szefem uzbrojenia” i strategiem militarnym obmyślającym kolejne wojny z Niemcami, z Indianami i z bladymi twarzami. To on wprowadził do naszego arsenału noże i bagnety wystrugiwane z drewnianych prętów i wycinane z tektury tomahawki mocowane na kijkach z wierzby i leszczyny. Pozostał mi w pamięci taki obrazek, kiedy zakradamy się do stodoły sąsiada, w której Grzegorz wypatrzył wcześniej podręczny warsztat stolarski i podczas, gdy my tkwimy na czatach wypatrując, czy aby ktoś nie idzie do stodoły, Grzegorz wyheblowuje jeden bagnet za drugim. Nie tylko dorosłe, ale i dziecięce lata mają swoje mody, które przychodzą i mijają. Kiedy nadszedł czas robienia modeli okrętów, Grzegorza żaglowiec wojenny z XVIII wieku był dziełem nie dającym się doścignąć.
Na krótko przed śmiercią, rok był 1949, o coś się bardzo z nim pokłóciłem i wkrótce potem znowu poszedł do szpitala, tak było już kilka razy, więc czekaliśmy, kiedy wróci. Nie wrócił. Umierał pytając matkę; „czy chłopaki latają po ulicy?”. „Gdzie idziesz? Idę latać” – tak się odpowiadało mamie wybiegając do kolegów na ulicę. Nie mogę pohamować wzruszenia i żalu za tym moim kolegą z tak odległych lat, wyobrażając sobie ile dziecinnej rozpaczy musiało kryć się za tym pytaniem o chłopaków latających po ulicy, bo pewno czuł, że już na niej nie polata.
Kiedy zabierając się do pisania wspomnień szukałem śladów dzieciństwa trafiłem na listy Grzegorza z kolejnych pobytów w szpitalach. Dał mi je jego brat urodzony wiele lat po śmierci Grzegorza. W jednym z ostatnich pisał „Kochany tatusiu, mamusiu i jasiu. jestem w klinice i tu jest, jak było, znowu się będziemy widzieć przez szybę, a tak bardzo chciałbym być jurz w domu i zawsze myślę, czy kiedyś jeszcze wrócę”. A w ostatnim; „niech mamusia, albo tatuś przywiezie mi ubranie i niech mnie zabierze do domu, bo chcą mi robić operację. jak mnie nik nie zabieże to w nocy ucieknę”. Przytaczam fragmenty tych listów, świadectw tragedii chłopca wrażliwego, pełnego talentów, żeby zrobić choć trochę na złość losowi, który usunął mu życie spod stóp. I żeby Grzegorz otarł się o pamięć żyjących ponad pół wieku po tym, jak jemu słońce zgasło.
31 października 2009, o godzinie 20:53
W mojej klasie z podstawówki zmarło w sumie czterech kolegów. Tak jakby dawniej więcej było śmierci wśród dzieci i nastolatków.
31 października 2009, o godzinie 21:33
„żeby zrobić choć trochę na złość losowi, który usunął mu życie spod stóp.”
I dlatego trzeba ta notke promowac.
31 października 2009, o godzinie 22:10
Mawarze!
A jaki związek ma Twój komentarz z notką Gospodarza?
31 października 2009, o godzinie 22:21
Panie Mawarze, czy Panu czegoś w sercu brakuje, że pod wspomnieniami Gospodarza odzywa się Pan zupełnie nie na temat?
31 października 2009, o godzinie 22:59
Torlin
.
„Mawarze! A jaki związek ma Twój komentarz z notką Gospodarza”?
.
A może być Związek Radziecki? Jeszcze nie czytałem, pozostawiłem sobie na deser. Komentarz może być zbyt pesymistyczny, nie zauważyłem licznika … :)
31 października 2009, o godzinie 23:10
Szanowni państwo,
sugeruję uszanować nastrój dnia i zakończyc polityczne spory pod tym wpisem. Jak ktoś ma ochote może to robic pod poprzednim wpisem. Szkoda, że nie przyszło to do głowy spontanicznie.
31 października 2009, o godzinie 23:17
Jestem tego samego zdania. Czy nie dałoby się tych cennych wpisów przenieść pod poprzedni wpis?
No, bo jeśli zostaną skasowane – co nie daj Boże! – to się podniesie taki alarm, jakiego świat nie widział
A tu, pod takim wpisem po prostu rażą.
1 listopada 2009, o godzinie 01:48
sznując prosbę Gospodarza zamiesciłam wpis pod poprzednim tematem.
Torlin na pierwszy rzut oka ma rację mówiąc o tym, że dziś mniej dzieci w wieku szkolnym umiera. Ja nie straciłam nikogo z mojej klasy jednej czy drugiej. Jedyną śmiercią w szkole było morderstwo dziewczyny ze starszego rocznika. Prawdziwa tragedia, szczególnie dla rodziców. Wszyscy byliśmy na pogrzebie, a jej miejsce w klasie długo oznaczone było czarną szarfą.
1 listopada 2009, o godzinie 01:58
Kilkanaście dni temu dostałam telefon od szkolnej koleżanki z liceum.
– Cześć, we wtorek jest pogrzeb Ewy!
– !?….Jakiej Ewy…
– No Ewy. Ewy S, pamiętasz?
Pamiętałam. Kiedyś poszłam po latach na okrągła rocznicę powstania mojego liceum. Kiedy zaczynałam edukację szkolną w Polsce, zaczynałam ją od podstawówki która funkcjonowała jako całość z liceum. Cześć dziewczyn znałam od podstawowki, część dopiero od progu licealnego. Takich jak ja, która szkole przy Al. Piastów 12 w Szczecinie, ową słynną „Szczerską” od pierwszej klasy zaliczała z pzrew3ami do matury – było tak mało, że można było nas policzyć na palcach. Ale nie pamiętam skąd znałam Ewę., z ..podstawówki, czy z klas starszych..
Moja pamięć jeszcze nie odświeża swoich starych zasobów.
O Ewie kleją mi się strzępy epizodów, wspomnień, obrazów, ale pamiętam, ze przez wspólne koleżanki prosiła o spotkanie.
Obiecałam,że zadzwonię.
Nie zdążyłam. Wiadomość o jej śmierci była szybsza od mojego telefonu do niej.
Ta śmierć mnie zaskoczyła. Bardziej chyba nie tyle,że bvłaa to śmierć Ewy, ale dlatego, że odchodzi mój rocznik, moi rówieśnicy.
Postanowiłam pójść na cmentarz. Kupiłam w przycmentarnej kwiaciarni wiązankę czerwonych róż. Kaplica cmentarna ma trzy sale, weszłam do centralnej. Po chwili zorientowałam się, ze kapłan mówi o zmarlym jako o mężczyźnie.
Gdzie jest Ewa?
Sala A, zamknięta, w sali B, głównej chowają jakiegoś pana, więc może w sali C, bocznej?
Przed kaplica jak na dworcu, autokary na żałobnikow, karawany samochodowe ustawione tyłem pod drzwiami kaplicy z podniesionymi drzwiami czekają na trumny. Pod kaplica, na ławkach uczestnicy pogrzebów, Ktoś wchodzi do kolejnych sal, w2ychodzi na papierosa, gdzieś obok grupki rozmawiają.
Znalazłam tablicę z „rozkładem” pogrzebów. Jest o 13.45, sala B, ale Ewa J a nie S, tak to chyba ona, żadnych innych Ew nie ma na liście, przecież wyszła za mąż. Nie pomyślałam. Obok godziny, nazwiska, nr sali, nazwa zakładu pogrzebowego. Dyskretnie zerkam na boczne drzwi karawanu pod salą B. Zgadza się, Hera. Więc tutaj.
Stanęłam w drzwiach przede mną pełno ludzi, rozglądam się, żadna nie wydaje mi się znajoma.
Z bocznych drzwi wpada nieco biegiem ksiądz, który odprawiał nabożeństwo w sali głównej, dla pana. Teraz będzie dla pani.
Nie ma żadnej muzyki, nieco garno, nie słyszę nic poza intonowanymi pieśniami.
Wieczny odpoczynek racz dać jej Panie….
Nagle robi się szpaler i wychodzi pracownik zakładu pogrzebowego. na rekach białe rękawiczki a w ręku niewielka urna.
– To jest Ewa? Tylko tyle po niej zostało?….
Kładzie urnę na podłodze w karawanie. Stoi maleńka i samotnie w dużym pustym samochodzie na miejscu zajmowanym zazwyczaj przez trumnę.
Irracjonalnym gestem, podchodzę do otwartego karawanu i kładę te swoje róże obok urny. Jak malarz drapujący tkaninę i układający kwiaty do malowania martwej natury. Czegoś mi w tym pustym wnętrzu brakowało obok szczątków Ewy. Jakiegoś rekwizytu, symbolizującego coś, czego nawet nie potrafię określić. Może jakieś obecności, czegokolwiek, nie mam pojęcia.
Może tą niezrealizowaną rozmowę, o którą prosiła….
Nie pamiętałam jak Ewa wyglądała ani z lat szkolnych, ani potem, nie widziałam jej 20,30 lat….szmat czasu.
Nie wiem jak to odebrali bliscy Ewy i inni uczestnicy pogrzebu.
Nie uczestniczyłam w dalszej ceremonii.
Nie dostrzegłam też żadnej z moich szkolnych koleżanek.
Zapewne były, ale ja ich nie poznałam. A one – nie zdążyły.
Po położeniu kwiatów, bez oglądania się na kogokolwiek skierowałam się ku bramie.
Po mojej prawej stronie, jakieś 50 m w bok były katery zasłużonych, tam mogiła ojca, męża,…nie odwiedziłam….
Po lewej do samochodu wsiadała jakaś śliczna starsza pani w chmarze szpakowatych włosów, miała w sobie coś znajomego, która to z naszej klasy?….
Nie przypomniałam sobie.
Zaczęło zdrowo padać.
Cmentarz jest jednym wielkim parkiem, ogrodem botanicznym, z rzadkimi okazami drzew, jeden z najpiękniejszych w Europie.
I chociaż jest przepiękny, im nim więcej leży bliskich, przyjaciół, i znajomych, tym rzadziej go odwiedzam.
Jutro na pewno nie pójdę.
1 listopada 2009, o godzinie 02:00
Ja nie pisałem tu o śmierciach w ogóle tylko o dwu dla mnie szczególnych, które towarzyszą mi przez całe życie, od których bieg czasu mnie nie oderwał. Uznałem, że ten dzień jest najwłaściwszym, by te dwa wcześnie ucięte życia, a ciągle do mnie przylgnięte, przypomnieć. Jak pewno w każdym człowieku tak i we mnie coś, pewno strach wynikający z instynktu samozachowawczego, opiera się myśli, że życie kończy się po prostu powrotem do gleby tej planety z której się wzięliśmy. Ale przyjmując, że to opieranie jest jakimś sygnałem z tamtej strony, myślałem sobie pisząc to wspomnienie, że sprawię przyjemność tym dwu bliskim mi duchom, dając świadectwo pamięci o ich ziemskiej przygodzie tak szybko zakończonej.
1 listopada 2009, o godzinie 02:31
Drogi Panie Waldemarze,
człowiek tak długo żyje, jak żyje pamięć o nim.
Różyczka, dziewczę o ustach jak malina, żyje przecież nadal.
W Pana pamięci. I to na piedestale pierwszej w życiu miłości.
I za ileś tam lat, kiedy już nas nie bezie wnuczek Pana czy Wnuczka powie kiedyś swoim dzieciom, ze dziadek jak był chłopcem, żywił cieple uczucie do Różyczki, dziewczynki z ustami jak malina.
I Różyczka nadal będzie żyła w pamięci rodu Kuczyńskich.
Teraz zawędrowała także i do naszej, czytelniczej.
Tak samo, jak Grzesio, który latał z chłopakami na ulicę.
1 listopada 2009, o godzinie 06:03
Zadzwoniła do mnie koleżanka ale powiedziałem, żeby zadzwoniła wczoraj. Więc zadzwoniła wczoraj rano. Pogoda była niesamowita, bo absolutnie czyste powietrze, widoczność jak ta lala albo większa, widać było słupy dymu wszystkich trzech działających (jeszcze) Elektrociepłowni i ten czarty który wydobywa się z kominka domku jednorodzinnego wbitego pomiędzy bloki, którego właściciel pali w piecu prawdopodobnie zuzytymi gumofilcami sądząc po smrodzie którymi obdarza mieszkańców czterech dziesięciopietrowych i jednegoi czteropiętrowego bloku. Ze względu na absolutny brak wiatru wszystkie słupy szły prosto w górę a na wysokości kilku kilometrów nagle trafiły na wiatr od wschodu i dym miał kształt odwróconej litery L. To znaczy to dotyczyło tylko te trzy dymy z elektrowni bo ten dym z domku zostało natychmiast skonsumowane przez mieszkanców. Nawet miałem jakieś skojarzenia biblijne.
Akurat byłem z psami a że byłem w nastroju zgodnym Dnia Reformacji jak prawdziwy Kalwinista podziwiałem niesamowity wynik wytężonej ludzkiej pracy, mianowicie administracja osiedlowa w ramach pomocy bezrobotnym kazała im spadłe liscie zbierać odpisując przy tym coś z zaległosci w czynszu. Bezrobotni chodzili przez cały czwartek i piatek z takimi wielkimi płachtami brezentowymi, ale takimi olbrzymymi że jedną płachtę nosiło czterech bezrobotnych a pozostali bezrobotni takimi grabiami zbierali te spadłe liście, następnie brygada powsypiwała je do takich czarnych plastykowych worków i ELEGANCKO poustawiali wzdłuż drogi. Samochód który miał je pozbierać nie dojechał więc na razie te worki stoją.
Z tego co pamiętam rok temu to Gospodarz chodził takim z wielkim odkurzaczem i wsysał te liscie, ale w tym roku z jakiegos powodu powierzono to zadanie bezrobotnym. To znaczy wsysał odkurzacz.
Ta technologias miał tą zaletę że zalegające psie gówno też wsysał i w tamtym roku to tym odkurzaczem byłem zachwycony. W tym roku administracja rozdawała takie małe czarne woreczki na psie gówno więc mozna było wrócić do recznego zbierania liści.
Trochę mnie ta czystość nawet raziła, bo spadłe liście jakoś mi się kojarzą z Dniem Zmarłych. Ten wywóz liści to też jakiś taki nowy świecki obyczaj. Kiedyś się je paliło jak chwasty w sadach. Jak w piosence. To znaczy o czym Rodowicz śwpiewa to ja rozumiałem kilka lat później. Przez długi czas byłem przekonany, że Chwastywsady to taka miejscowość gdzie już palą, ale podonie to iż Głos Wybrzeża co za nią pies w pysku niósł, to gazeta. Przez kilkanaście lat co pewien czas wyobrazałem to sobie tak, że jakiś kundel co w skupia w swoim pysku jakieś dzwięki.
Jak tak szedłem nagle nastapiło COŚ. To że liście spadają to zawsze uważałem za udowodnione, bowiem do pewnego czasu są na drzewach a potem leżą na ziemi, ale nigdy mnie specjalnie nie interesowało ani mechanizm ani dynamika samego procesu spadania. Jak tak szedłem do pewnego czasu była cisza i spokój, wiatru zero, pierwszy potężny przymrozek ale słońce zaczyna świecić (jak codziennie rano. Na razie.). Nagle wszystkie będące w zasięgu wzroku drzewa (a aleja była otoczona kasztanowcami plus jedna zagubiona lipa) w tym samym momencie jak na rozkaz postanowiły zrzucać z siebie wszystkie liście, a było tego sporo. Zjawisko mnie całkiem zaskoczyło, bo nigdy coś takiego nie widziałem. Drzewa wygladały jakby się ruszały, bowiem te liście które uwolniły się na wyższych gałężach potrącały te na niższych, które zresztą za chwilę też spadły. Wyglądało to jak gęsty śnieg wielkokryształkowy. W ciagu godziny napadało tego tyle, że pod drzewami liście siegały moich kolan. Widać natura lubi porządek. Swój porządek.
1 listopada 2009, o godzinie 08:48
Pani Zofio,
dziekuję za obie refleksje. Zapraszam innych, jeśli chcą powiedzieć coś wiążącego sie z dzisiejszym dniem, podzielić sie jakims wspomnieniem, czy myślą i dziękuję za polityczna ciszę pod tym wpisem. Jeszcze się napolitykujemy.
1 listopada 2009, o godzinie 13:09
Panie Ministrze, czemu Pan wycina posty. Jak zauważyłem od wczoraj zniknęło już ok. 10 postów, moich i narciarza. Np taki:
.
„W.Kuczyński Says:
październik 31st, 2009 at 11:10 po południu
„sugeruję uszanować nastrój dnia i zakończy polityczne spory …”.
.
To dlaczego te zasady nie obowiązywały rok temu? Bo nie było afery hazardowej?
„W.Kuczyński Says:
październik 31st, 2008 at 3:22 po południu
Blog robi autor i wypowiadający się na nim. Założyłem ten blog, jako jeszcze jedno narzędzie mojej walki z Kaczyńskimi, których uważam za największych szkodników politycznych od roku 1989. Robię i będę robił co tylko w mojej publicystycznej mocy, żeby Kaczyński zniknął z Pałacu Prezydenckiego, a on i jego brat nigdy nie dostali władzy w Rzeczpospolitej. To jest moje credo odkąd ta para politycznych szkodników zyskała wpływ na sprawy kraju”.
http://kuczyn.com/2008/10.....swiatowej/
1 listopada 2009, o godzinie 13:13
Nie będzie pod tym wpisem politycznej dyskusji. Kto tego nie rozumie, nie czuje niestosowności po przeczytaniu wpisu wystawia sobie świadectwo troglodytyzmu. Koniec kropka. Każdy tekst polityczny będzie wycięty.
2 listopada 2009, o godzinie 15:18
Niczego nie będzie. Kto to powiedział?
2 listopada 2009, o godzinie 15:33
Powiedział to Krzysztof „Nitsche” Kononowicz kandydat na prezydenta Białegostoku w wyborach w 2006 roku, który „wie jak wszystko zlikwidować” w swoim przemówienia programowym. Cytat zabrzmiało w kontekscie „Nie będzie bandytyzmu, nie będzie złodziejstwa, nie będzie niczego”. Uzyskał nieco ponad 1.5% głosów.
2 listopada 2009, o godzinie 15:58
nIE BĘDZIE NICZEGO.
2 listopada 2009, o godzinie 16:17
No dobrze już, dobrze. Znowu ten Nitsche. A zło?
„Każde zło jest względne, jest złem dla jednego człowieka, ale nie dla innego – tak, że nie ma NICZEGO, co byłoby złem dla wszystkich ludzi”.
:
Pure Nitsche z B. To i jego też nie będzie?
2 listopada 2009, o godzinie 16:27
Jak Kononowicz mówi, że nie będzie niczego, to Kononowicza też nie będzie. To jest logiczne.
2 listopada 2009, o godzinie 17:03
Indoor,
nasz Gospodarz o coś poprosił.
A Ty prowokujesz.
Po co?
Chcesz dokuczyć p. Kuczyńskiemu, to się zastanów jaki skutek osiągniesz.
Nie musisz zachowywać się jak nieproszony gość, po chamsku.
Dyskutować na tematy nie związane z sugestiami Gospodarza, możesz w innym miejscu tego blogu i dyskutujesz tam przecież.
Nie rozumiem Twojego zachowania.
2 listopada 2009, o godzinie 17:06
Z logiki nigdy nie rozumiałem nitschego. A moze to było z filozofii? Propedeutyki? Zofia by wiedziała. O, nawet już cos powiedziała.
:
Pozostało nam jeszcze chamstwo, wyżej przez Zofię pomieszczone. Głupota sama się wybrania w międzyczasie, thank you very much.
„Chamstwo to pojęcie względne. Nie ten jest chamem, kto nie potrafi się zachować, lecz ten kto nam na odcisk nastąpił.”
:
No, w tym już nie ma nitschego. Najczystsza logika. Czyli – BEŁKOT.
„BEŁKOT – mowa ludzka pozbawiona sensu. Bełkotem jest wierzenie, że można za jego pomocą przekazać informacje o przedmiotach.”
:
Widzisz do czego musimy sie uciekać żeby nie wystawić sobie świadectwa troglodytyzmu. W ten dzień zaduszny. Dla niewierzących.
2 listopada 2009, o godzinie 17:18
Zofio! Nastrój dnia mija wraz z nastaniem nocy a najpózniej nastepnego dnia. Zauwaz, że ja w dalszym ciagu nastrojowo , o przemijaniu mimo iż ani politycy nie przestali kraść, ani dziennikarze nie przestali kłamać.
2 listopada 2009, o godzinie 17:27
„Najpózniej nastepnego dnia” jest Dzień Zaduszny. Dla niewierzących też, jak się okazuje.
Nastrój dnia NIE mija wraz z nastaniem nocy w kk. Skąd Zofia to wie? A Bog ją kalwinski wie.
2 listopada 2009, o godzinie 17:44
Ci nasi co za morzem jednak już po amerykańsku obchodzą Dzień Zaduszny: w niedzielę 11/01. Żeby w poniedziałek przy taśmie produkcyjnej stanąć!
http://wnymedia.net/activ.....y-on-1101/
2 listopada 2009, o godzinie 18:06
Pan Bóg lubi hedonistów. Dwaj ludzie, którzy ukształtowali moją młodość (a więc i zycie) zmarli młodo (około czterdziestki), Jeden był Jezuitą drugi Pitagorejczykiem. Nigdy sie nie spotkali i nie wiedzieli nawet o swoim istnieniu. Dziwnym zrządzeniem Losu (w tym wypadku grababarza?) pochowani zostali w sąsiadujących (prawie) mogiłach. Co roku zapalam znicze – nie chodzę daleko.
2 listopada 2009, o godzinie 18:09
Dla Zofii
http://www.flickr.com/pho.....823672228/
2 listopada 2009, o godzinie 18:20
powinnom może i wspominać babcie, dziadka, ojca
ale jakoś bardziej tkwi we mnie śmierć swojego ulubionego króliczka i kotka
czarny króliczek miniaturka zdychał dwa dni
i umarł na moich oczach
a otrutego kotka znalazłem rankiem
pod jego ulubionym płożakiem jałowca
obu pochowałem w przeciwległych kontach mojej działki w leoncinie
czy doprawdy śmierć zwierzęca i ludzka
są takie różne
że rozpaczać mamy po ludziach
a nie wzruszać się
tymi którzy
pozwalali nam się bez końca
głaskać
i dokarmiać?
2 listopada 2009, o godzinie 18:51
Nie ma się co mówić, trzeba cicho siedzieć!
Lepiej rybeńko milczeć, jak głupstwo powiedzieć
:
Gdyby się kto pytał…. Aleksander hrabia Fredro…
Gdyby ktoś pytał, dlaczego taki cytat?
Aaaa tak sobie…
Może się po prostu wpisać chciałam?
2 listopada 2009, o godzinie 18:56
Mam nadzieję, że ci, co się mądrze i na temat wpisali nie będą się odzywać ani – broń Boże czuć urażeni.
Jest, jak w tym dowcipie o papudze…
Ty! Niebieski!!! Ty wiesz…
2 listopada 2009, o godzinie 19:09
Mój wpis był bardzo mądry, zgodnie z księgą Koheleta, a że kanon pisma świętego i wiary jest inny, to już nie moja sprawa, ja tak nie odczuwam rzeczywistości, abym widział, rzeczy niewidzialne i czuł więź z świętymi i zmarłymi. W ogóle jestem obojętny wobec wielu dogmatów wiary. A cmentarz w Leoncinie widzę z okien mojej sypialni. Cmentarz jest na górce nad którą góruje Kościół. Widok piękny i tyle…
2 listopada 2009, o godzinie 20:12
„jurz” „zabierze” „zabieze”
2 listopada 2009, o godzinie 20:51
Głosie – Dodam jeszcze coś o odejściu ulubionego zwierza.
Nazywał się Karo i był mieszańcem owczarka alzackiego. Łagodny i pełen szczerej przyjaźni do wszystkich domowników uznawał za pana mego młodszego brata, chodził z nim na wyprawy na nadodrzańskie łąki, skakał przez płoty, a nawet potrafił przejść i zawrócić na betonowym ogrodzeniu. Miał wiele swobody, bo nasz dom stał wówczas samotnie, z dala od innych domów. Pies chodził na samotne wyprawy, bywało, że coś upolował, bo nie patrzył w stronę miski z jedzeniem…
Kiedyś z takiej wyprawy nie wrócił. Brat go szukał i znalazł obok domu. Był mocno poturbowany przez jakieś duże psy, próbował uciekać przez ogrodzenie z metalowych prętów i połamał sobie żebra, które uszkodziły mu wnętrzności. To było ponad 30 lat temu. W nocy do weterynarza nie można się było dostać, siedzieliśmy z bratem przy nim, czekaliśmy do rana, aby go dowieźć do lecznicy, ale on rana nie doczekał. Odszedł dyskretnie, kiedy przysnęliśmy. Pochowaliśmy go z wielkim płaczem w pobliżu domu. Do dziś wspominamy go, jak członka rodziny.
Synek starszego brata jeździł na jego grzbiecie, ubierał go w swoje ubrania, raz go nawet ostrzygł z wąsów!!!
A on na niego nawet nie warknął.
Dopiero po wielu latach w domu brata jest nowy piesek.
Cudowny.
2 listopada 2009, o godzinie 20:56
Indoor
„Jak Kononowicz mówi, że nie będzie niczego …”.
Podwójne przeczenie „nie będzie niczego” daje mocne potwierdzenie, wyraża dokładnie coś odwrotnego, przynajmniej w logice i w językach uchodzących za logiczne, np. w łacinie (nec non=et). Polski język jest niechlujny, co właśnie chciał pokazać Kononowicz, człowiek zdecydowanie niedoceniany.
2 listopada 2009, o godzinie 23:25
W żadnej logice, Panie Mawarze, z przykrością stwierdzam, że chyba w Twojej. Słowo „niczego” nie jest przeczeniem w języku polskim. Masz identycznie w piosence Bitelsów „You Never Give Me Your Money”, gdzie na polski przetłumaczysz „nie dajesz”, bo słowo „nigdy” nie jest również w języku polskim przeczeniem. Ty jesteś Polakiem?
2 listopada 2009, o godzinie 23:58
No zaraz was gospodarz powycina za niepoprawne wpisy! :) Ha! Nie widac, ze tydzien mamy sie tu zamartwiac, az do nastepnego tekstu do Przegladu – pewnie piatek to bedzie.
No to morduchny w kubel, klawiatury do kosza, bo smecic sie pora.
’
Czy my mamy w POlsce jakies radosne swieto ogolnopanstwowe? Bo ciagle sie pochylamy nad czyms w zadumie. A kiedy czas na smiech?
3 listopada 2009, o godzinie 04:22
Co do zwierzaków, to ja sporo pochowałem. Żona często przygarnia takie beznadziejne przypadki, może da radę ich odratować. Czasami da radę czasami nie da rady.
Jak to jest siła wyższa – trudno. Grasuje od lat taka wirusowa choroba psia, atakuje głównie szczeniaki i to nie te bardzo słabe, tylko jak im zaczyna być troszkę lepiej.
Jak to jest wynikiem ludzkiej bezmyslności to mi jest przykro. Tak było z Jakubem, który trafił do mnie jako potwornie chudy, bardzo sympatyczny psiak o wielkich uszach. Ja mówiłem do niego „Pies z Kosmosu”. Nic nie jadł i nie wiadomo było dlaczego. Ani badania ani rentgen nic nie wykazały więc dostawał kroplówki i próbowałem rózne rzeczy mu podsuwać pod nos, że może zaskoczy. Niestety nie zaskoczył. W pewnym momencie zaczał dawać sygnały, że chce na dwór (był bardzo czysty) ale nie zdążyłem nawet drzwi otworzyć bo piesek zaczał wymiotować. Najpierw zwymiotował taką wielką skórkę od kiełbasy. Drugiej nie dał rady bo była taka wielka i piesek się udusił. Jak później się okazało cały był wypełniony takimi skórami. Kto go tym nakarmił nie wiem. Czasami psy zyją całkiem „obok”, ale Jakub był takim psem, który ciągle szuka kontaktu wzrokowego z człowiekiem więc dosyć szybko się człowiek jakoś przywiązuje. Było mi przykro. Łezkę za to puściłem chyba tylko jak mi umarła duża Ruda suka, i to tak na prawdę z wyrzutów sumienia. W poblizu jest takie bajorko, pół godziny zanim człowiek dotrze. Bardzo lubiła tam chodzić i potrafiła przez ponad godzinę w kółko pływać i była bardzo zadowolona. Póki była jedyna często tam z nią chodziłem. A przez pewien czas była jedyna. Późiej ich się porobiło więc coraz rzadziej chodziliśy, aż wreszcie w ogóle przestalismy bo nigdy nie byo tyle czasu. A ona doskonale pamiętała, bo za każdym razem, nawet gdy już była bardzo stara i schorowana, gdy zachodziła alternatywa czy w prawo (do bajorka) czy w lewo (stacja kolejowa) to ciągneła do tego bajorka. Mimo iż od trzech lat „nie było czasu” ja za każdym razem wytłumaczyłem, że może za nastepnym razem. No a nastepnego razu nie było.
3 listopada 2009, o godzinie 10:09
Dzien Dobry,
Ja chcialbym wspomniec mego kolege Adama W., z ktorym nie bylem jakos szczegolnie blisko, ale z ktorym mijalismy sie przeciez na szkolnym korytarzu, juz wtedy wiedzac, ze wspolnota wiejskiej szkoly obowiazuje i laczy na zawsze.
No i zdarzylo sie, ze Adam, zamiast podac nam, starszym kolegom, futbolistom, pilke, ktora wyleciala na aut czyli do sadu, odkopnal ja jeszcze dalej, az w krzaki. I ja go za to pobilem. I juz za chwile glupio sie poczulem, ale straszne bylo to, ze w niedlugi czas potem Adam utonal w stawie, w ktorym sie czesto kapalismy. Czy mial slabe serce, czy byla inna jakas przyczyna wypadku, tego nie wiem, nikt tego nie badal. Ale nie moge juz naprawic mego haniebnego uczynku, nie moge z Adamem tej przykrej sprawy zalatwic, wiec ta droga, z 50-letnim opoznieniem, przepraszam Go.
3 listopada 2009, o godzinie 12:08
Ewo-Joanno.
Z odpowiadaniem chyba poczekamy na nowy wpis?
4 listopada 2009, o godzinie 19:46
Torlin
„Słowo “niczego” nie jest przeczeniem w języku polskim. Masz identycznie w piosence Bitelsów “You Never Give Me Your Money”, gdzie na polski przetłumaczysz “nie dajesz”, bo słowo “nigdy” nie jest również w języku polskim przeczeniem”.
.
Mowa była nie o przeczeniu tylko o podwójnym przeczeniu: „NIE będzie NICZEGO” (od tego zdania Kononowicza wyszliśmy), co skomentowałem, że podwójne przeczenie daje mocne potwierdzenie, choć akurat nie w języku polskim, zwłaszcza potocznym. Ale już w łacinie tak, dałem przykład nec non, co oznacza: et, czyli „i”. Weźmy opozycyjne pojęcia: coś – nic. To oczywiste jeśli zastanowisz się co będzie jeśli nie będzie niczego? Będzie coś. Twój przykład: „You Never Give Me Your Money” potwierdza moją tezę, a przeczy twojej.
.
„Ty jesteś Polakiem? …”.
.
Jako funkcjonariusz pisowski Eskimosem po ojcu, Lapończykiem po matce.
:)
4 listopada 2009, o godzinie 20:00
Torlin
„A jeżeli chodzi o krzyże – zobacz, jak to jest rozwiązane w prawdziwie demokratycznym (i religijnym) kraju, jakim są Stany Zjednoczone. Wyobrażasz sobie krzyż w Kongresie USA albo w sali lekcyjnej”?
.
Proponowałbym ograniczyć pole dyskusji na temat symboli religijnych w miejscach publicznych do Europy, bo to dwa różne światy. Przykładowo, Kościół Scjentologiczny w USA ma pełnię swobód, w Europie (Niemcy, Francja) uważany jest za groźną sektę i nielegalny. Czy to oznacza, że te kraje są lub nie są demokratyczne?
4 listopada 2009, o godzinie 20:45
narciarz2
.
„To przykład szczególnego nieprześladowania, o czym świadczą luki w życiorysie Wejcherta. Mawar jak zwykle demaskuje. Ostro, pryncypialnie, i po nazwisku. Tym razem po nazwisku zmarłego”.
.
Wejchert był osobą publiczną z oczywistego w demokracji powodu – jako właściciel największego w Polsce, przynajmniej pod względem oddziaływania, prywatnego koncernu medialnego. Poniżej masz dalsze szczegóły:
„Z zeznań Żemka, oskarżonego w sprawie FOZZ przed Sądem Okręgowym w Warszawie sygn. akt VIIIK37/98 t. IV, akta tajne. Przesłuchanie Grzegorza Żemka: „Odpowiedzialnym z ramienia II Zarządu Sztabu Generalnego WP za lokowanie agentów w sferze mediów był Ryszard Pospieszyński, najpierw pracownik Komitetu Centralnego PZPR, a później dyrektor generalny Filmu Polskiego. Ja dostałem od służb specjalnych wojskowych zadanie po konsultacjach z Pospieszyńskim aby znaleźć za granicą firmę, która mogłaby pełnić rolę „konia trojańskiego”, to znaczy która mogłaby służyć do wprowadzenia agentów na obszar na Zachodzie, w dziedzinie mediów. Był to rok 1987. Jedyną firmą zagraniczną w dziedzinie mediów, którą znałem była firma należąca do Jana Wejherta, ulokowana w Irlandii, na obszarze doków portowych, które stanowiły wydzielony w Irlandii obszar tzw. „raju podatkowego”. Mechanizmy działań tego raju podatkowego były analogiczne do tych, które funkcjonowały na Guernsey. Firma ta nazywała się Cantal , a później zmieniono jej nazwę na I.T.I. Ta firma finansowała się z kredytów banku handlowego International w Luksemburgu. Zapytałem służb wojskowych czy mogę podjąć kontakt z Wejhertem. Otrzymałem wówczas informację, że on już współpracuje ze służbami wojskowymi, więc będzie to proste. W tym czasie byłem dyrektorem Departamentu Kredytów w BHI. Poznałem w czasie tych rozmów z Wejhertem jego współpracowników m.in. Marcina* Waltera. Zasugerowali mi, że jeżeli jest potrzeba zorganizowania – znalezienia przykrycia dla agentów działających w dziedzinie mediów i ich finansowanie, to najlepiej stworzyć międzynarodowy koncern z udziałem Filmu Polskiego. (…) Przekazałem te sugestie do wojska, ale postawiłem warunek że jeżeli mam się tym zająć to muszę dostać ludzi którzy znają się na mediach i byliby w stanie taki koncern zorganizować. (…) Ten biznesplan przekazałem do WSI oraz Wejchertowi, do oceny.(…) Przyznaję jednak, że przez cały czas miałem naciski ze służb specjalnych czy to ze strony Pospieszyńskiego żeby jak najszybciej zorganizować ten koncern medialny na zachodzie. W związku z tym rozpoczęła się pierwsza faza tworzenia tego koncernu; muszę przyznać że trochę „na wariackich papierach”. (…) Chcę przypomnieć, że w końcu 1988 r. z konta W.K. Nebeling, tj. zaszyfrowanego konta wojskowego w banku International w Luksemburgu (BIL) dokonywano wypłat na konto pana Weinfelda, oznaczone Group Weinfeld, nie pamiętam w tej chwili w jakim banku. Mnie zlecono żebym takie wpłaty przekazywał jako dysponent konta. Wiem, że kwoty przekazywane we frankach belgijskich Weinfeld zamieniał na dolary i przekazywał do Attachatu Wojskowego w Brukseli. Będąc już dyrektorem FOZZ-u też dokonywałem takich operacji , a nawet osobiście zamieniałem pieniądze i zanosiłem do Attachatu Wojskowego przy Ambasadzie Polskiej w Brukseli. Attache był Wojciech Myszak. Chcę sprecyzować wyglądało to tak, że ja przekazywałem do Weinfelda pieniądze z konta wojskowego w BIL a on przywoził mi czek na franki belgijskie. Ja je zamieniałem na dolary i zanosiłem do Attachatu. Wynikało to stąd, że wojsko rozliczało się tylko w dolarach. Informacje o których mówię zawierają również dokumenty w aktach tajnych na k. 113,116. W późniejszym okresie czasu Weinfeld szantażował służby wojskowe, że ujawni operacje gotówkowe prowadzone przez wojsko na terenie Belgii itd. „.
.
Właściwie to czemu miałby ci narciarzu przeszkadzać życiorys Wejcherta (prawda że nadal niepełny), i to tobie, wielbicielowi Jaruzelskiego i Kiszczaka. W twoich oczach to raczej powinien być powód do dumy.
.
„Mawar jak zwykle się nie przedstawia. Swoje nazwisko trzyma w tajemnicy”.
.
Pośrednio kiedyś się przedstawiłem, informując, że z Panem Ministrem mamy wspólnych znajomych. Na razie tyle musi ci wystarczyć. :)
.
„Zwyczajny postsolidarnościowy tchórz. Pewnie tez ma luki w życiorysie”.
.
Luki to ja mam pewnie w wykształceniu, ale nie w życiorysie.
.
„Orteq, rzniesz głupa? Chodzi o to, ze Mawar anonimowo sieje insynuacje pod adresem osoby wymienionej z imienia i nazwiska, nie mówiąc juz o tym, ze dopiero co zmarłej”.
.
Sam oceń narciarzu, czy są to insynuacje, czy opis zasług wystarczających na pomnik. W demokracji możesz wystąpić z inicjatywą pomnika, połowa tego blogu stanie za tobą. Mógłbym ci jeszcze poradzić zajrzenie do Wikipedii z hasłem Wejchert, też jest co nieco.